niedziela, 22 czerwca 2014

Kiwi - część 2

Zdecydowanie za dużo czasu minęło od poprzedniego wpisu - czas się poprawić. Zaczęło się lato, co oznacza taką pogodę w SF:


Więc trochę czasu się znajdzie.

Kiwi - ciąg dalszy.


Wyspa północna

Bay of Islands


Po paru dniach w Auckland czas było zacząć prawdziwą wycieczkę i wybrać się poza miasta. Na początek - tereny na północ. Są to najbardziej plażowe tereny, ale niestety kiedy tam byłem pogoda była słaba - ale za to przez resztę wycieczki była super, więc nie narzekam - zdecydowanie wolałem mieć dobrą pogodę w górach.

Pierwszym przystankiem było miejsce podpisania traktatu Waitangi (1840), który jest uznawany za początek współczesnej Nowej Zelandii - przyłączył ją do korony brytyjskiej. Jak to bywa z traktatami, nie zawsze są one uczciwe....
Przed podpisaniem traktatu władzę sprawowały lokalne plemiona Maori (było ich całkiem sporo i nie wszystkie za sobą przepadały). Utrzymywali jednak w miarę poprawne stosunki między sobą oraz z nowymi, białymi osadnikami. Byli to bardzo wojowniczy i dumni ludzie. Dlaczego zgodzili się na poddanie się we władanie Brytyjczykom? Traktat został sporządzony 2 językach - angielskim i maori, a ich treść zdecydowanie się różni - wersja którą rozumieli wodzowie zostawia władzę w ich rękach. Wersja angielska - wręcz przeciwnie. Dokument ten do dzisiaj jest źródłem nieporozumień i debat.

W miejscu podpisania traktatu dzisiaj znajduje się muzeum. Jedną z głównych atrakcji jest pokaz kultury Maori.

Powitanie odwiedzającego "plemienia:




Lokalne tańce i śpiewy. Jednym z głównych ruchów scenicznych jest wytrzeszcz oczu i wystawienie języka :-). Co wcale tak proste nie jest.
Wystawiony język jest jednym z głównych symboli plemion Maori - większość ich bóstw jest tak portretowana.
Łodzie wojenne



Maori których tam widać są grubi. Większość z nich tak wygląda (w szczególności mężczyźni). Historycznie nigdy nie byli chudzi, ale wprowadzenie cywilizacji w postaci McDonalda i KFC nie pomogło im.

Żeglowanie po Bay of Island - niestety - pochmurno i deszczowo, ale i tak było OK.

Pingwin

Jedna z wysp przy której się zatrzymaliśmy. Z łódki na nią można było się dostać albo pontonem albo wskoczyć do wody i przepłynąć do brzegu, w stylu tropikalnym (tylko trochę nie ta pogoda) - wybrałem oczywiście to drugie.



To już inna wyspa, z wydmami (po lewej widać początek). Jedną z fajniejszych rzeczy jakie można zrobić na wydmach jest sandboarding - wchodzisz na górę i zjeżdżasz na desce na brzuchu. Jak ucieknie deska to piasek niestety trochę boli :-)


Noclegi i transport


Coś o czym zapomniałem wspomnieć na początku - opuszczając Auckland przyłączyłem się do zorganizowanej wycieczki - coś, czego zawsze staram się unikać. Ale nie było to zwykłe biuro podróży - zapewniali nam noclegi (w większości przypadków - namioty na polach namiotowych w fajnych miejscach - czasem to prawie dzikie tereny, bez bieżącej wody czy prądu), transport między nimi według planu i w sumie tyle.
W ciągu dnia robiłeś co chciałeś - od organizatorów dostawałeś sugestie co można zrobić, pomagali w rezerwacji, wskazywali ciekawe tereny, rozwozili ludzi, etc. Do tego prawie zawsze - wspólne gotowanie wieczorem. Jedna z najmniej zorganizowanych wycieczek ze zorganizowanych jakie można mieć. A że ich trasa pokrywała jakieś 80% rzeczy które sam chciałem zobaczyć - zdecydowałem się dołączyć i nie żałuje. Flying Kiwi Adventure Tours - polecam.
Na różnych etapach wycieczki ciągle zmieniali się ludzie, więc zawsze można było poznać kogoś nowego - w trakcie kiedy ja tam byłem wszyscy byli Europejczykami, przynajmniej z pochodzenia - a zdecydowana większość to Niemcy i Anglicy. Obecność tych pierwszych w szczególności mnie ucieszyła, gdyż w USA jedna z rzeczy której mi najbardziej brakuje to żartowanie z Niemców - nie rozumieją ludzie tutaj tych dowcipów :-).
Sama grupa miała od ~20 do ~10 osób, zależnie od okresu, w wieku 20-40 lat (i zawsze była zdecydowana przewaga dziewczyn w grupie - choć czasem było aż za dużo - gdy ja się odłączałem od grupy - zostało 2 facetów i 10 dziewczyn).

Typowy kamping.

Grupa zajmująca się gotowaniem danego dnia. Widać też przyczepkę za autokarem w której były wożone namioty, zapasy, kuchenki, etc. Na jej dachu rowery, z których też można było skorzystać.
Jedną z fajniejszych rzeczy jakie wynikają z nocowania pośrodku niczego jest super gwiaździste niebo - na niebie jest 100x więcej gwiazd niż w można zobaczyć w terenach zubranizowanych - tutaj, po lewej droga mleczna, uchwycona kompaktem, gdzie za statyw robiła szklanka na stole (na żywo wygląda zdecydowanie lepiej). 

Trasa dla rowerów górskich



Drzewa kauri


Bardzo ciekawe i duże drzewa. Nie tak jak Redwoods w Kalifornii, które są największymi drzewami na świecie, ale i tak robią wrażenie. I jak większość roślinności w Nowej Zelandii - rosną tylko tam.





Coromandel


Kolejne bardziej plażowe miejsce - pogoda się poprawiła.







W oddali widać spory tłum. Co on tam robi?

Wszyscy przyszli tam kopać. Północna wyspa jest bardzo aktywna wulkanicznie - w tym miejscu, w trakcie odpływu, można się bardzo łatwo dokopać do geotermy i zbudować sobie mały basen z gorącą wodą.


Rotorua


Wspominając o aktywności wulkanicznej - Rotorua jest miejscem gdzie można zobaczyć dużo ciekawych wyziewów (przypominało mi to okolice jeziora Myvatn na Islandii, z tą tylko różnicą, że dookoła jest zielono od roślinności).






Wszędzie przy nich "ładnie" pachnie siarką - ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić.

Tongariro

Wszystkie te rzeczy dla mnie były tylko wstępem do tego, co planowałem jako główną atrakcję na północnej wyspie i nie zawiodłem się - Tongariro Alpine Crossing - 20 km górskiego szlaku, między 3 aktywnymi wulkanami. Musiałem wstać o jakiejś nieludzkiej godzinie (nie pamiętam już której - staram się wypierać złe wspomnienia, co mnie czyni szczęśliwszym człowiekiem :-) ) ale było warto.

Wschód słońca z początku szlaku.



Ngauruhoe, która we władcy pierścieni grała Mount Doom, w której to został zniszczony pierścień.
Podobno jedną z atrakcji dla bogatych fanatyków serii, jest wynajęcie samolotu, kupno złotej repliki pierścienia i wrzucenie go do tej góry :-) 




Krajobraz naprawdę księżycowy.




Jak mruga czerwone światło - coś się dzieje i lepiej nie wchodzić :-)

Tereny ciągle aktywne po niedawnej erupcji, dlatego tam lepiej się nie zapuszczać.
Do tego teren w otoczeniu 1km jest uważany za święty przez lokalne plemiona.



Jeden z fajniejszych jednodniowych szlaków na których byłem w życiu.
Do tego też dobre miejsce do trollowania ludzi - po opuszczeniu terenu wulkanicznego była dość długa i w miarę nudna cześć do parkingu. Ale była to ciągle część w której powinno ograniczyć się postoje do minimum, na wypadek erupcji. Wcześniej obijałem się na szlaku robiąc setki zdjęć - parę ludzi z mojej grupy mnie wyprzedziło i byliby pierwsi na końcu szlaku. Postanowiłem więc przebiec parę ostatnich kilometrów i być pierwszym. Gdy tak biegłem to parę osób po drodze, z zatroskaną twarzą, pytało się mnie czemu biegnę. Niestety, dopiero na dole zdałem sobie sprawę z tego, że pewnie myśleli iż wulkan wybucha i uciekam przed nim... Gdybym wcześniej się zorientował to zdecydowanie bym tak mówił :-)

Widok z oddali na cały masyw


Wellington


Stolica kraju. ~400tys ludzi i nawet trochę przypomina San Francisco - dużo wzgórz i podobna zabudowa. Oprócz siedziby rządu - siedziba przemysłu filmowego, praktycznie stworzonego w całości przez Petera Jacksona (jest bardzo lubiany i szanowany - to jego rodzinne miasto).

Część miasta


Jedno z miejsc w parku gdzie kręcono pierwszą część władcy.
Park był zamknięty na parę dni, pod jakimś innym pozorem (prace odbywały się w tajemnicy, aby uniknąć tłumów). Ale sztuczna mgła na planie przypominała dym i na miejscu pojawiała się straż pożarna - sekret się skończył.  

Prawie jak Hollywood
Studio filmowe, pracujące nad efektami specjalnymi/dekoracjami - niestety w środku zakaz robienia zdjęć, gdyż pracowali nad postaciami do nowych filmów. A szkoda, bo bardzo fajnie zrobione i bardzo dużo różnych ciekawych kostiumów/rekwizytów/makiet można było zobaczyć.








Wspomniałem że Wellington jest dość podobny do SF? Fryzjer o nazwie Haight-Ashbury - to hipisowska dzielnica San Francisco w której mieszkam.

Ciąg dalszy nastąpi (tym razem szybciej)...